Jak już gdzieś wspomniałem, początki naszego tangowania były ciężkie jak cholera. Człowiek za sprawą mediów ma w uszach pewien stereotyp muzyki tangowej i mniej więcej wie, co się tam dzieje w kroczkach. No i Kachna moja w 2012 roku wykopała w internecie informację o szkoleniach tangowych w niedalekim Rzeszowie. Pojechaliśmy, bo i obydwoje jakoś tak ku tangu zawsze mielim ciągoty. A do tego miało to być (i było) tango argentino…..hmmm, znaliśmy jedynie obrazy z filmów. Tak i tym bardziej trzeba było spróbować.
Rany boskie – to była masakra. Pokazano nam podstawowe ruchy odnóży krocznych, zwanych zadnimi. Zapodano muzykę i….obłęd, pandemonium. Nijak to się miało do rytmu, bo i rytmu słychać nie było, zero korelacji ruchu nóg z muzyką. Nijakiego „raz, dwa, trzy, krok”. Tutaj wszystko było jakoś nie tak, nie „po tanecznemu”…. a z tańcem obydwoje byliśmy obyci, bo i ludowiznę człowiek fikał onegdaj uha-huha, i kursy taneczne pokończył. Oj, było źle, a zapowiadało się jeszcze gorzej. Było na granicy rezygnacji już po pierwszym razie. Jednak trzeba było brnąć, no bo przecie tak człek z byle powodu nie wymięknie. Czuliśmy, że przełom kieeeedyś tam nastąpi, że to w nas odpali. I tak, co piątek jechaliśmy przemierzać parkiet. Godziny tam spędzone wyrobiły i utrwaliły w nas krok, nad którym już nie trzeba było się zastanawiać. On już samoistnie sobie płynął. Zaczęły powoli dochodzić rozmaite figurynki, kombinacje i człowiek, rozhulawszy się zaczął co raz łapczywiej żądać wielości tych figur. Dziś widzimy, że nie w tym rzecz. Okazuje się, że argentino, to nie popisówa z wywijańcami, ale bliskość drugiej osoby, to całkowite zamknięcie się w bańce utworzonej z muzyki bandoneonu i przestrzeni parkietu na czas utworu. Do tego w naszym przypadku, należy dodać Ludzi nam towarzyszących na spotkaniach, jakimi jest cotygodniowa rzeszowska milonga. Na dzień dzisiejszy ostygliśmy w zachłanności tangowo-figurowej. Dziś Tango jest dla nas kanwą, na której wyszyte są obrazy z Przyjaciółmi w roli głównej. Ludziska z naszej grupy są niepowtarzalni. Jest nas garsteczka, ale dla nas, to śmietanka ludzka. Z Nimi to co roku jeździmy na kilkudniowe warsztaty do Suśca, na Roztocze. Cudowny to czas. Tu następuje wyłączenie wszelakich bodźców z codzienności.
Z Kachną Susiec znamy od wielu już lat jak własne mieszkanie, jesteśmy jak u siebie. Do tego dodamy naszych współtowarzyszy i robi się rodzinnie. Same warsztaty, to długie godziny tańca. Po czterech dniach, czuć je w nogach 😉 Ale ten rodzaj katorgi jest wielce przyjemny, no bo jakby tak nie było, to i człek by co roku tam nie jechał. Wieczorne rozhowory przy winie są długie i miłe. Ważnym jest to, iż w dość licznej, jakże zróżnicowanej grupie nie ma tarć. Jakoś tak wszyscy potrafimy współistnieć. Oby to trwało jak najdłużej, bo jest dla nas leczącą odskocznią od codzienności.