Jakoś tak ostatnimi czasy zima sobie przypomniała, że wypadałoby zaznaczyć na tym padole swoje jestestwo. Obijała się przez cały grudzień, szlajała gdzieś po zaatlantyckich krajach nas pozostawiając w jesiennym, zagniłym i brudnym kompocie. Boże Narodzenie, Mikołaj, choinka…..szaro, buro za oknem. Nijakiej aury świąteczności. Kiepsko, bo te akurat święta cenię sobie najwyżej, a to za sprawą dzieciństwa. Mam w zakamarkach pamięci ogromny magazyn obrazów, zapachów, dźwięków, które to kojarzę z Bożym Narodzeniem.
Przedświąteczny zamęt zaczynał się dość wcześnie w grudniu. Mama wydobywała wnętrzności wszelakich szafek kuchennych na światło dzienne i zaczynało się Wielkie Mycie – szklanka po szklance, talerzyki, sosjerki, patery i diabli wiedzą co jeszcze. No właśnie – te ostatnie „diabliwiedząco” były najbardziej urokliwe dla dziecięcych oczu. Były to rozmaite duperele, instrumenty służące sztuce kulinarnotwórczej, które cały rok skrywane były w czeluściach szafek, na najwyższych półkach, bo i jakoś tak nigdy nie były potrzebne. Przybywało ich rok w rok, nabywane podczas rozmaitych wojaży. Zauważone na sklepowej półce budziły żar w oczach Mamy – jakież to kapitalne, przyda się……..no i lądowało tam, gdzie wspomniałem, w miejscu do którego moja głowa posadowiona na dziecinnej wysokości nie była w stanie dosięgnąć. Dziwne dzbanki, słoiczki z tajemnymi zawartościami, buteleczki. Bateria dziwnych garnków, cudaczne chochelki, widelczyki……świat dla mnie właśnie bożonarodzeniowy.
Wszystkie te dziwy zaczynały swój czarodziejski tan przez zlewozmywak wypełniony ciepłą wodą, która okryta to puchem piany pachniała „Ludwikiem” – jedynym onegdaj płynem do mycia garów. Cała kuchnia pachniała tą specyficzną miętą. Puste wtedy szafki zaczynały na nowo lśnić, zaś ich mieszkańcy, równie błyszczący, powracali na swoje ściśle określone miejsca……..i często pozostawali tam do czasu poprzedzającego Wielkanoc……..ale to insze święto i o nim kiedy indziej. Potem przychodził czas na „zewnętrza” szafek kuchennych – tu po dokonanych ablucjach kończyło się panowanie „Ludwika”.
Zaczynał się czas bigosu, ale o tym za chwilę.
Tak sobie piszę o tych zapachach i stwierdzam, że prócz tego, że jestem wzrokowcem, to i również „zapachowcem” jak i „smakowcem”. Sympatyczna to właściwość organizmu. Jestem w stanie pofuczeć nosem i pomlaskać gębą, aby przywołać niejeden smak i zapach z odległego dzieciństwa. I to nasila mi się z wiekiem. Do tego dodaję sobie slajdy obrazów zalegające otchłań pamięci i gotowe. Ot, choćby wspomnianą kuchnię – małą, ciasną, zakręconą na kształt litery „L” jak to w peerelowskich blokach bywało – smaki, zapachy, obrazy i powraca bardzo plastyczny, niemal namacalny obraz z dzieciństwa. To co w nim ważne, to niesamowite ciepło, spokój i poczucie nieprawdopodobnego bezpieczeństw, stabilności i pewności jutra. Mama zasuwała przy porządkach – czy Ona to wspominałaby równie ciepło? – nie wiem. Raczej nie. Jednak dwa razy do roku atak na kuchnię był przypuszczany z niezrównanym zapałem i matczynym ferworem, zaś ja to wspominam z ogromnym ciepłem wewnętrznym i jestem Jej za to wdzięczny.
Ale powróćmy do nosowych bodźców. Wspomniałem o Czasie Bigosu. Cudo! Majstersztyk kulinarnych rewolucji matczynych, tworzony raz w roku. Na ileś tam przed Wigilią na kuchni stał duży, bordowy rondel, ciężki jak grzech, z „marmurkowym” wnętrzem . On to był wypełniany bigośnymi ingrediencjami. Te powolutku zaczynały pyrkać, bulgotać i pachnieć. Pachniał cały dom, potem klatka schodowa. Kiszona kapucha, z początku mocno woniejąca, dość powoli przeistaczała się w COŚ, co pachniało żeberkami, boczkiem, listkiem laurowym, zielem angielskim i diabli wiedzą czym jeszcze. Grzyby też tam były. Pyrczało to to, pyrczało i charakteryzowało się tym, że jego poziom w rondlu dziwnie jakoś zaniżał się. Ot, tajemne siły 😉 Mama odchodziła od nerw. Zawsze, ale to zawsze obrywał za to cały dom. A że zabraknie, a żebyśmy przestali podżerać cichcem, a że nie będzie co dać przyjezdnym gościom, bo świąt nie doczeka……zawsze, i jakoś zawsze było tego tyle, że margines na „podżeralność” rodziny był brany solidny. My, domownicy jeno chyłkiem łykaliśmy podkradany drewnianą łyżką gorący bigos i zmywaliśmy się z linii strzału matczynego gniewu. A ta łyżka, jest u mnie w domu do dziś. Wyślizgane, pociemniałe od powideł śliwkowych drewno o cudnym zapachu dzieciństwa.
Im bliżej Świąt, tym po wszystkich meblach zaczynało przybywać tac z ciastami. To osobny szlak zapachowy, ciągnący się między piekarnikiem, a trzema podówczas pokojami. Sernik, śliwiak, makowiec, ciasteczka orzechowe, kilkuwarstwowy tort, w którym to musiała być warstwa kokosowa. A kokos onegdaj to był rarytas, podobnie jak pomarańcze i banany – tyyyylko na święta. Te pomarańcze były takim właśnie sygnałem zapachowym do rozpoczęcia Bożego Narodzenia. Znalezione w paczce pod choinką swym aromatem wieściły czas świąteczny…….w ciągu roku człek ich nie uświadczył w sklepie, ot co. Tak i wspomniane placki, ich zapachy utknęły mi w pamięci mej nosogardzieli. Niuchnę, mlasnę i już czuję w pysku smak makowca. I nie był to taki sobie zwykły zawijaniec. To był regularny placek, na kruchym spodzie, potem solidna warstwa wilgotnego maku naszpikowanego rodzynkami oraz skórką pomarańczową, która to cicho stała w cukrowym syropie od minionych świąt w kazamatach ciemnej piwnicy (ta w starych blokach też miała swój aromat). Wierzch wieńczył cieniutki, kruchy daszek. No i ten mak był nasączony czymś, co tak cudownie pachniało. Aromaty kupowane w sklepie PSSu, takie szklane fiolki wypełnione oleistą cieczą…….pachniały cudnie. Śliwiak – ten to pachniał. Nigdzie, u nikogo nie spotkałem się z tym plackiem. Ciasto-nie ciasto, robione ze śliwek suszonych i orzechów (ręcznie, drobno siekanych, nie mielonych, przed telewizorem). Taka gęsta, ogrzewana na kuchni w specjalnym rondlu (bo przywierała, więc rondel był skazany tylko na takie funkcje) robiła się gęsta, kleista za sprawą dodawanego cukru, a następnie lądowała między waflami. Potem placek wędrował na szafę, na nim lądowały najcięższe woluminy encyklopedii, dumy każdej domowej biblioteczki, i tak do świąt całość ulegała powolnemu sprasowywaniu uzyskując strukturę smakowitej gumy.
Łazienka – ta również dostawała porcję swojej ponadwymiarowej czystości. Jednak nie o nią tu idzie. Ważna była tu pewna miska, która to wtedy stała pod zlewem, a konkretnie ważna była treść tajemna tej miski. Tu moczyły się śledzie. Nie takie jak dziś, gotowe płaty; tylko na talerz wrzucić. To to musiało odmoczyć się z solanki, by potem można było wydrzeć z nich elementy ostno-kostne. Dalej oliwa, listek bobkowy, kulki ziela angielskiego, cebula i do słoja. Wara rodzino, bo to na święta i lodówka strzegła słoja do Wigilii. Tak i łazienka miała swój bożonarodzeniowy aerozol zapachowy.
Feerii cudownej dla dziecięcego nosa dopełniała choinka. Nie ma takowej amnezji, która to wyrugowałaby z mego nosa ten zapach. Zapach żywicy towarzyszy mi od najmłodszych lat, bo zaczął się wdzierać w mą pamięć od urodzenia. Już wtedy Rodzice co niedziela jeździli, jak to się wtedy mówiło, „do lasu”…..ale to insza bajęda. Zapach ten towarzyszy mi nadal. Świąteczny zapach igliwia, żywicy, zamarzniętego śniegu na gałęziach – choinka wisiała ciasno związana za oknem; balkonu nie mieliśmy. I ten zapach w domu do dziś dnia jest dla mnie sygnałem – Bóg się rodzi!! Moje własne dzieci co roku walczą o to, bym pozwolił ubrać choinkę kilka dni wcześniej. Nie ma takiej możliwości. Zapach + zieleń igliwia = Wigilia. Nie będę tego zapodawał 20 grudnia przecie. Wystarczy że taka durnota panuje wśród sklepów. Mija dzień zaduszny w listopadzie i po sklepowych witrynach zaczynają sterczeć Mikołaje i choinki…..srebrne albo białe, cholera wie, dlaczego….chińskie takie L. To po prostu powinno być zabronione odgórnie i już. Sami klienci powinni zwracać uwagę w sklepach, co by sobie właściciele dali na zatrzymanie, przynajmniej do 1 grudnia. Niech to będzie ewidentny sygnał dla zbliżających się Świąt, a nie kretyński akcent…..zgniłojesienny. Takie postępowanie zniwelowało do absolutnego zera czar świąt w niejednym sercu, szczególnie młodym. My, starsi datą (niekoniecznie duchem) mamy co wspominać i wiemy jak dbać o to, by w duszy zrobiło się świątecznie wtedy, kiedy trzeba. A młodzi….degrengolada totalna.
„Obróbka” drzewka to działka Taty. Dopasowanie stojaka, kontrola światełek i pedantyczna walka z sypiącymi się tu i ówdzie igłami. Misterium odbywające się w kącie „dużego pokoju” tuż obok telewizora. Ze szczególnym nabożeństwem była przynoszona szopka autorstwa Taty. Zrobiona z dużych hub i patyczków grota, która przetrwała do dziś. Ucierpiały jeno figurki pieczołowicie zrobione z plasteliny – posmakowały piwnicznym myszorom. Jednak całość trwa do dziś – od 1972 roku ubiegłego stulecia. Teraz zajmuje honorowe świąteczne miejsce w naszym Domu. Migające weń światełka dziwnym sposobem działają do dziś……taka to technologia była onegdaj. Transformator i przerywacz działają do dziś. Kto mi dzisiaj znajdzie takie trwałe ustrojstwo (poprawka po latach – 2021 – postanowiłem jednak nie podpalać mieszkania i elektrykę szopkową wymieniłem na dyskretne ledy z bateryjką …. przyszedł po prostu czas tej instalacji).
Dzień Wigilii. Choinka już stoi, Mama wykonuje ostatnie działania wojenne w kuchni. Robią się uszka. Tu powracają wspomnienia z jesiennych wyjazdów do lasu na grzyby. Ale to inne wspominki, równie wielce ciepłe dla duszy.
A więc te uszka były zapachową wisienką na szczycie tortu. Pierogi (ruskie, oraz ze słodką i kwaśną kapustą) dzień wcześniej leżały na tacach. Tych też ubywało w tajemny sposób na podobieństwo bigosu ku ogólnemu rozstrojowi matczynego organizmu. Teraz przychodził czas grzyba. Uszka – misterne pierożki, z cieniutkiego ciasta nafaszerowanego tym, co człowiek wyszukał w jesiennym lesie. Tu wespół z grzybami pachniał już barszcz na wędzące – głęboko purpurowy, jak krew, klarowny niczym kryształ, gorący, cudowny.
Zbliżał się wieczór.
Dziś wiem – to był (a i jest nadal) mój najukochańszy wieczór, najcudowniejszy w roku. Tato stawał z opłatkami posmarowanymi miodem, składał życzenia…..było cudownie. Choinka w ten jeden jedyny wieczór świeciła inaczej, całkiem inaczej, tak czarownie jakoś. Pamiętam, mieliśmy takie jakieś inne światełka choinkowe. To były takie duże, kolorowe dzwonki z dużymi różnokolorowymi żaróweczkami (nie takimi pestkami jak dziś). Miały one gruzełkowatą powierzchnię bańki szklanej. Dawało to dodatkowe efekty na dzwonkowatej obudowie. No i właśnie, uwielbiałem leżeć pod choinką z łbem przy samym pniu i gapić się od dołu w te światełka, wędrować wzrokiem śród gałęzi, od lampki do lampki, od bańki do bańki, po wiszących czekoladkach, które to można sobie było jedną wieczorem odciąć od drzewka. Mogłem tak godzinami. Miały te światełka taką czarowną miękkość w swym świeceniu. Dzisiejsze światełka są inne. Ostre, napastliwe, nie daj Bóg mrygające, kicające i do tego z durnowatą muzyczką – dla obserwatora to oczna masakra. Nasze dzwonki były duże, wielkości owocu kiwi, z łagodnym, miękkim światłem cudownie mięciutko otulającym choinkę. To choinka świeciła, nie lampki. Tak i leżałem sobie w miejscu, w którym w nocy miały pojawić się prezenty. W narodzenie Boże z rana były. Rodzice nigdy nie zapomnieli przed mym zbudzeniem zaświecić lampek na drzewku. Tak i jak człek wylazł z łóżka i gnał do pokoju z choinką widok dla dziecięcego serca był zapierający. To jedna jedyna w roku taka magia. Te obrazy pozostaną mi w oczach do ostatnich dni. Jak pisałem – nie ma takiej amnezji, która to by mi je wymazała. Radość to nieopisana i ten rodzaj dreszczyku pozostał mi do dziś. Choć przecie wiem, co dostanę (choć nie zawsze tak do końca) to przemiłe uczucie zawsze wtedy przy mnie jest, a i dzielę je dzisiaj z moją Rodziną. Podobnie mam, gdy przychodzą do mnie paczki z owadami. Uwielbiam je i jestem wielce wdzięczny za te miłe chwile darowane mi przez moich Darczyńców. Tu nadal jestem dzieckiem i nadal nim pozostanę.
Z nastaniem Bożego Narodzenia, około południa duch świąt gdzieś ulatywał. Ja w tego ducha wierzę. W ten jeden jedyny wieczór On jest, on wypełnia całe mieszkanie i jest niepowtarzalny. Z Jego powodu mój kalendarz życia toczy się od Wigilii do Wigilii (nawet w telefonie mam teraz aplikację „odlicznik” a w niej ustawione hasło „choinka”). Po wigilijnym wieczorze już jest „z górki”. Czas już leci ku ciepłej wiośnie, ku latu.
A ja jestem ciepłolubny i zima dla mnie może się już kończyć. Zima dla mnie to Wigilia i choinka, potem niech spada. Teraz tylko patrzeć odwilży i charakterystycznego gruchania gołębi.